Szlakiem polskiego wybrzeża na rowerze… w 30 godzin
5 maja, 2023 Kategorie: Aktualności
Posiłki na stacjach benzynowych, drętwienie nóg i rąk, a wreszcie brak snu, ale też olbrzymia satysfakcja po przekroczeniu linii mety. Z takimi wyzwaniami muszą liczyć się wszyscy, którzy zaczynają swoją przygodę z rowerowymi ultramaratonami. Niedawno przekonał się o tym Krzysztof Banach – kierowca REMONIDS Opole, który zadebiutował w pierwszej odsłonie cyklu „Polish Bike Tour”. To wyzwanie składające się z czterech maratonów w roku – Bałtyk 600, Wschód 1000, Góry 400 i Zachód 800. Cyfry to oczywiście przybliżona liczba kilometrów, które trzeba pokonać na rowerze, żeby ukończyć wyścig. Trasa pierwszego wyścigu biegła ze Szczecina na Hel i z powrotem do Gdańska.
– Wystartowaliśmy z Łasztowni w Szczecinie, ale zanim do tego doszło miałem w głowie kilka dylematów. Nie było mowy o wycofaniu się. Bardziej w co i jak się ubrać, bo w nocy temperatura miała ledwo przekroczyć zero stopni, za to dzień zapowiadał się słoneczny. Przebierałem się chyba 15 razy. Pierwsze 100 kilometrów poszło jak z płatka, mimo że wiał wiatr i to prosto w twarz. Po pięciu godzinach zjechałem na stację paliw na obiad. Kuchnia zaserwowała hot doga na danie główne i żelki na deser. Kolejny posiłek spożyłem 100 kilometrów dalej. Po krótkiej regeneracji znów ruszyłem przed siebie i wtedy zaczęły się schody. Droga z asfaltowej zmieniła się w piasek, korzenie, a nawet bagna, rodem z MTB. Nie obyło się bez przepychania roweru. Prawdziwe kłopoty zaczęły się około 5 rano następnego dnia. Już nie z powodu podłoża, tylko zmęczenia organizmu. Pojawiły się pierwsze otarcia od siodełka, drętwienie nóg, na jedno oko widziałem zamazany obraz jakby za mgłą, zaczęła łapać też senność. Jak się okazało – na rowerze też da się zasnąć. Coraz większą trudność sprawiało mi wsiadanie i schodzenie z roweru. Sama jazda nie była aż tak straszna. Udało się dotrzeć do mojego trzeciego pit stopu. Była to znów stacja paliw, na 450 kilometrze. Kupiłem kawę, dwie butelki wody mineralnej, energetyk i hot doga – chyba standardowy zestaw „ultrasa”. Mało zdrowy, ale to mi otworzyło oczy i dodało sił. Zwykły hot dog na takim dystansie i częstym jedzeniu słodkich żeli energetycznych i batonów to naprawdę rarytas – wspomina swoją walkę na trasie Krzysztof Banach.
Kilometry mijały, a kolarz z Opolszczyzny był nie tylko coraz bliżej mety, ale także szansy pobicia ubiegłorocznego rekordu trasy.
– Po przejechaniu Redy zaczęły się tereny Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Podjazdy o nachyleniu 18% po pokonaniu tak długiego dystansu to była prawdziwa męczarnia. Na domiar złego 36 kilometrów przed metą przebiłem oponę. Próbowałem naprawić koło za pomocą środka uszczelniającego, ale ostatecznie musiałem włożyć do środka dętkę. Straciłem przez to cztery pozycje. Po naprawie roweru wystrzeliłem jak z katapulty. Odzyskałem trzy pozycje, ale zapłaciłem za nadmierny wysiłek, bo dopadł mnie kolejny kryzys. Na ostatnim zjeździe po zaciśnięciu hamulca pojawił się niedowład lewej ręki. Nie mogłem nawet rozprostować zaciśniętych na kierownicy palców. Musiałem sobie pomóc drugą ręką. Na szczęście dotarłem do mety w czasie 29 godzin i 52 minuty, zdobywając 11. miejsce w kategorii open na 340 osób. Mój czas był jednocześnie lepszy od najlepszego wyczynu z ubiegłego roku (30 godzin 1 minuta). Powrót do hotelu był bolesny, tak samo jak sen, który kilka razy przerywał ból nabrzmiałych kolan. Zresztą ręce drętwiały mi jeszcze tydzień, a nogi dwa tygodnie. Jednak o takim debiucie w ultramaratonach nawet nie marzyłem – podkreśla Krzysztof Banach.
Już wkrótce przed kierowcą i kolarzem z REMONDIS Opole kolejne wyzwania. Chce oczywiście dokończyć cykl „Polish Bike Tour” i zebrać w całość zębatkę rowerową, którą tworzą cztery medale dla zawodników na mecie każdego z dystansów. Nieźle jak na człowieka, który wyczynowo zaczął jeździć w kwietniu 2022 roku!